"Pewnego razu w listopadzie" - recenzja

Od samego początku film zbierał u mnie punkty za ukazanie zjawiska, jakiego jeszcze nie oglądałem na ekranie - mianowicie tymczasowej bezdomności, która naprawdę może dotknąć zupełnie niespodziewających się tego osób, bo każdy może nagle wpaść w kilka trudnych, życiowych zakrętów.

pewnego-razu-w-listopadzie-2.jpg

Ciekawą decyzją było skupienie się na problemie z psem. Kolega Krystian w ogóle zauważył, że gdyby nie pies, to by nie było problemu - matka by spała w ośrodku dla bezdomnych kobiet, a syn by mógł sobie kimać w garażu u swojej dziewczyny. Naturalnie wtedy to także by była dramatyczna sytuacja, ale pozbawiona przygód.

Jakimowski preferuje jednak akcję od zawieszania się na wewnętrznym życiu bohaterów. I prowadzi ją bardzo skutecznie - dzięki tej ciągłej tułaczce, widzowi fundowana jest wycieczka po stolicy, jakiej dotąd nie znał. Reżyser oprowadza nas po squatach i domkach gospodarczych na dachach kamienic. To wszystko jest fascynujące.

Jak możecie zauważyć, moje wrażenia były dość pozytywne, nie licząc może kilku scen z gatunku cegłówkowych (jak ktoś widział: lekcja prawa, przemoc policyjna). To dopiero trzeci akt srogo zawiódł. Akcja osadzona została w jedenastym miesiącu roku nie tylko ze względu na to, że licho w tym czasie jest być bezdomnym. Jakimowski wykorzystuje swoje materiały dokumentalne z marszu 11 listopada 2013, z całym tym rzucaniem racami i paleniem tęczy. Finał filmu jest nim chyba tylko w sensie superbohaterskim - w myśl zasady, że musi być potężny rozpierdol na koniec. A tematycznie to tylko kolejna cegiełka do tego, co się twórcy w naszym kraju nie podoba.

6/10