"Player One" - recenzja

ready-player-one.jpg

"Player One" odnosi się do popkultury XX wieku nie tylko przez wrzucany łopatami do ognia baraż rozpoznawalnych postaci i gadżetów. Jest skokiem w przeszłość także jako fabuła przygodowa i familijna.

Spielberg zasady rządzące kinem rozrywkowym stworzył prawie że własnoręcznie i między jednym przewróceniem oczami a drugim w reakcji na archaiczną formułę, można nawet okazjonalnie odczuć przyjemność, kiedy wraca w znajome rejony.

Naturalnie teraz ma do dyspozycji całą CGI machinę - jak zwykle otoczył się prawdziwymi specami w swojej branży i znów nie ma sobie równych - pierwszy wyścig to coś tak dynamicznego, że można mrugnąć i stracić cały jeden segment trasy. Więc nawet kiedy wirtualny świat gry posługuje się pewnymi uproszczeniami w designie, cała para cyfrowych artystów poszła w ilość, dzięki czemu tempo zapodawania nowych scen i odniesień popkulturowych jest tak wielkie, że niemożliwym jest przyjąć to wszystko za pierwszym obejrzeniem.

Niestety nawet jeśli ktoś zdecyduje się na ponowny seans, pewnie przy okazji wynudzi się już i tak zbyt znajomymi klockami fabuły. Zła korporacja, grupka fajnych przyjaciół, McGuffin do zdobycia i muzyczka orkiestrowa z kina familijnego lat 90-tych oraz obowiązkowa laska dla głównego bohatera.

Ta ostatnia (Olivia Cooke) naturalnie wygląda jak anielica, nie licząc przebarwienia na twarzy porównywalnego z efektem nierównej opalenizny na plaży. Ale i tak potrzebuje głównego bohatera, żeby powiedział jej, że nie przeszkadza mu jej zniekształcona facjata.

ready-player-one-trailer.jpg

Film jest szczeniacki na wiele innych sposobów. Niektóre infantylne elementy naprawdę bawią - jak większość pewnej horrorowej sekwencji, której nie chcę tu zdradzać czy budynek samej złej korporacji, która postawiła sobie bazę w kształcie własnego logo. Ale cała relacja między bohaterami to wyjątkowo czerstwy geek-out, który kompletnie podważył to, co na mnie zrobiło na początku wrażenie.

Podobały mi się mianowicie te chwile w "Player One", w których odniesienia popkulturowe po prostu są na ekranie i wszyscy je traktują, jakby zawsze tam były - przecież w takiej rzeczywistości się wychowali, to jest ich chleb powszedni. Jestem bardzo za zobaczeniem kątem oka Battletoads na czele jakiejś armii, ale zbyt często odniesienia podstawiane są widzowi pod sam nos, jeszcze z komentarzem zachwyconej postaci "wow, czy to jest stalowy gigant z filmu Stalowy Gigant?". VR Chat pokazuje dużo lepiej, jaka jest relacja między kreatywnymi użytkownikami a popkulturą. Naturalnie to absolutne ekstremum, ale tu nie dostałem nawet cząstki szaleństwa internetu, chyba że liczymy postać I-r0ka, który ewidentnie nie jest takim hardkorem w prawdziwym życiu, jak w swoim cyfrowym wizerunku.

Przechwytywanie.JPG

Także ciekawe do poruszenia tematy, jak relacja z korporacją karmiącą popkulturą użytkowników za hajs zostają tu spłaszczone do "kreatywny geniusz kontra zły kolo, który chce dać wszystkim epilepsje, jak nie zapłacą abonamentu", z pominięciem wszystkiego pośrodku. A lekcja o tym, że prawdziwe życie jest lepsze od cyfrowego brzmi tak nieszczerze w kontekście całości, jak to tylko możliwe. Porzućcie nadzieję - w życiu chodzi o to, by się całować z panną na prawdziwym fotelu.

Wszystko to jednak jest częścią tej samej myśli głównej, czyli żeby przywołać stare - to dobre i to badziewne też. Żeby mogła powstać scena przywołująca na myśl scenę infiltracji Gwiazdy Śmierci, musi też obowiązkowo powstać nieszczera lekcja od korporacji dla ciebie, ale tak naprawdę dla twojej mamy, żeby się nie przypieprzyła. Jeśli pójść Spielbergowi na rękę i się zgodzić na taki układ, to w "Player One" dzieje się dużo, szybko i z wystarczającą liczbą małych, ciekawych pomysłów wsadzonych w stare ramy, by zacząć się nudzić dopiero przy zbyt rozciągniętym finale.
5/10

W kinach od 6 kwietnia.