"Komuna" - recenzja

Część widzów może się poczuć oszukana przez "Komunę" Vinterberga. Film, który zaczyna się od lekkiego i zabawnego zbierania ludzi do wspólnego mieszkania nagle wycofuje się z historii o trudach życia z innymi, by zrobić miejsce dramatowi jednej kobiety.

Obradowy stół mieszkańców wielkiego domu staje się okazjonalną humorystyczną odskocznią od tematu zdrady, a z czasem także narzędziem do wykładania rodzinnych brudów na forum publiczne. Z jednej strony szanuję decyzję Vinterberga, żeby bardziej skupić film, unikać pokusy mówienia na zbyt wiele tematów, a z drugiej mimo wszystko jednym z tych ograniczonych tematów nie powinna być tytułowa komuna.

komuna_1.jpg

Współmieszkańcy nigdy nie wychodzą charakterem ponad to, co zostaje nam zaprezentowane w scenie, w której są rekrutowani. Choć mimo wszystko ciągną ich do przodu naturalne, zabawne dialogi. Im więcej naraz osób na ekranie, tym lepiej wypadają sceny. Dlatego też szkoda, że to nie jest film o grupie równorzędnych postaci.

Nie żeby główna rola Trine Dyrholm była zła. Aktorka sprawiła się świetnie jako pomysłodawczyni komuny a potem główna w niej poszkodowana. Ale nie licząc może milczącej, obserwującej wszystko czujnie córki, wydaje się być jedyną pełną postacią w filmie. Nawet jej mąż wychodzi po prostu na komicznego furiata, u którego próżno szukać pozytywnych cech.

Jedna z końcowych scen podkreśla tylko, jak po macoszemu potraktowani zostali pozostali członkowie komuny. Mimo wszystko dramat o tym, jak osoba z najczystszymi intencjami staje się główną poszkodowaną rozbrzmiewa na tyle dobrze, że nie czułem się oszukany. Nie zabrali mi filmu. Po prostu dali trochę inny.

6/10