"Dom Gucci" - recenzja filmu

Marzy mi się wersja "Domu Gucci", która by nie próbowała być komedią. Bo niestety to, co jest tu dobre, jest osłabiane przez humor, który zamiast wyciągać absurdy kryjące się w tych bogaczach, podkreśla tylko, jak bardzo wszystko tutaj jest nieistotne. W ostatniej godzinie wydaje się, że już nawet sam reżyser stracił zainteresowanie opowiadaną historią.

"Dom Gucci" jest najlepszy w scenach, w których zestawia Patrizię Lady Gagi z innymi przy wspólnych stołach. Wtedy wychodzi na jaw, jak bardzo jest zagubiona w towarzystwie i jak mało samoświadomości jest w tej postaci, która w scenach jeden na jeden jest w stanie owijać ludzi wokół palca.

To też jest satysfakcjonujące - patrzenie, jak ci Gućkowie ręcznie zwijają czerwone flagi i chowają je do piwnicy, bo słyszą to, co chcą usłyszeć.

Ale by było kilka razy bardziej satysfakcjonujące, gdyby bohaterka nie owijała sobie wokół palca dosłownych klaunów. Postać Jareda Leto to jest level polski kabaret. Już wystarczającym obciachem jest kazanie Amerykanom udawać włoskie akcenty i okazjonalne włoskie słówka, żeby było jasne, że są Włochami, co niestety robi tu cała obsada. Ale Jared Leto postanowił, że "Dom Gucci" to będzie jego demo reel, którym spróbuje zabrać Chrisowi Prattowi rolę Mario. Hey, Nintendo, it's-a me! Please-a, at least-a let-a me be Luigi!

Okazjonalnie występuje w scenach z Alem Pacino, królem podkręcania ról do przerysowanych poziomów. Tu też jest przerysowany, pewnie, ale z Leto wydaje się niepewny, jakby popatrzył na swojego partnera w scenie i pomyślał: "Boże, czy to jest to, jak ja wypadam w tych rolach?".

Nie. Nie bój się, Al. Pozdrawiam, jeśli to czytasz. Nie zapomnij kliknąć dzwoneczka, żeby dostawać powiadomienia, gdy znowu coś napiszę.

5/10