"W czterech ścianach życia" - recenzja

(znany też jako Insyriated)

W końcu powstał film fabularny o wojnie w Syrii. Choć zastanawiam się trochę, czy nie zbyt fabularny dla swojego dobra.

Blok w opuszczonej, w większości zniszczonej już dzielnicy. Ostatnia grupka mieszkańców żyje na kupie w jednym, zabarykadowanym mieszkaniu, by czuć się trochę bezpiecznej. Hiam Abbass (Oum Yazan), czyli gospodyni stara się jak może, by kontrolować przynajmniej tytułowe cztery ściany. Stara się zachować pozory normalnego życia - gani współmieszkańców za chodzenie półnago i jak w zegarku przygotowuje śniadania i obiady. Między posiłkami przychodzi zaś czas na bombardowania i kolejki do toalety. Ciężko powiedzieć, co bardziej irytuje najmłodsze lokatorki.

innenleben_5.jpg

Ta codzienna obserwacja wojennego życia to najcenniejsze, co film Van Leeuwa ma widzom do podarowania, a jego kamera podążająca blisko za Hiam i innymi postaciami umieszcza nas prosto w akcji. Tu nikogo nie obchodzi polityka. Ważniejsze, żeby ktoś przypadkiem nie umył włosów, kiedy kończy się woda.

Reżyser na tym jednak nie poprzestaje - ma aspiracje do opowiedzenia historii w tej przestrzeni i tu czasem się potyka. Już pierwszy dialog między zakochanymi rodzicami wskazuje, że w skali mikro woli filmowe gesty od prawdziwego życia. Senior rodu palący papieros i ze smutkiem spoglądający w dal. Ofiara przemocy siedząca nago, tyłem do widza. Te artystyczne elementy nie mają tu takiej szczerej mocy.

Przed końcem filmu wydarzy się przy tym wiele tragedii (w tym warto przestrzec wrażliwe osoby przed sceną gwałtu) a zamknięcie ich wszystkich w okienku dwudziestu czterech godzin potęguje wrażenie, że mamy tu do czynienia z czymś wykreowanym przez twórców dla widzów - pewnego rodzaju sztuką teatralną, w której nowe dramaty odkrywane są zgodnie z harmonogramem.
6/10