"Climax" - recenzja

Według Pawła, mojego nowohoryzontowego towarzysza, filmy Gaspara Noego da się porównywać tylko z innymi filmami Gaspara Noego. Niestety żadnego wcześniej nie oglądałem. Dlatego mój filmowy słownik znajduje najbliższe podobieństwo w kinie Aronofskiego.

"Climax" to bowiem emocjonalnie równie wielki wstrząs emocjonalny, co zeszłoroczne "Mother!", acz tematycznie leżący wcale niedaleko "Requiem dla snu" - tylko szczęśliwie pozbawiony jest jego posmaku dydaktyzmu. Co nie znaczy, że produkcja Gaspara nie ma mocy nawracania na pełną abstynencję. Po tym seansie pewnie znajdzie kilka takich osób. Na parę tygodni odstawią środki halucynogenne zwyczajnie z obawy, że przypomni im się film Noego.

Nic w tym obrazie nie zapowiada czegoś więcej niż w sumie pozytywnej produkcji o tańczących młodych ludziach i buzujących w nich hormonach. Statyczne sceny, w których poznajemy postacie, są pocięte dynamicznie, mają rytm i bez problemu skupiają uwagę widza mimo bardzo wielu bohaterów - to w końcu cała grupa taneczna.

Kiedy film Noego się nieuchronnie rozkręci w niezapomniany koszmar, to całkiem już bombarduje zmysły i nie zatrzymuje się na oddech. Nawet, gdy zebrani w jednym miejscu tancerze przestają tańczyć i tak znajdują w ciągłym ruchu, a dudniąca muzyka gra praktycznie przez cały czas. Także kamera nie próżnuje, płynnie fruwając za postaciami w ciasnych korytarzach i okazjonalnie wykonując obrót o 180 stopni podczas któregoś z wielu długich ujęć.

To jedno z tych doświadczeń, których nie chcesz nigdy więcej powtórzyć (choć Paweł powiedział, że poszedłby jeszcze raz), ale jeśli nienawidzicie swoich nerwów i lubicie nimi poniewierać, to w ostatnim roku wyłącznie wspomniane "Mother!" mnie skrzywdziło porównywalnie. Oczywiście „Climax” jest pozbawiony wszystkich innych elementów, przez które produkcja Aronofskiego jest czasem darzona nienawiścią. Gaspar Noe nie intelektualizuje swojego rozpierdolu - oferuje czysto emocjonalną i zmysłową kolejkę górską.

8/10
Pan Gutek wyda "Climax" w Polsce 9 listopada.