"Hamilton" - recenzja sfilmowanego musicalu

Oceniłem dość nisko "Hamiltona" (6/10), sfilmowany dla Disneya mega popularny musical sceniczny. Filmweb frustrująco nadal zamyka nas w ramach 160 znaków, a jednak chciałbym złożyć szersze wyjaśnienia.

Kiedy Lin-Manuel Miranda pierwszy raz pojawił się na scenie, uznałem od razu, że będziemy mieli do czynienia z bardziej przewrotnym spojrzeniem na historię powstania Ameryki. Bo oto wychodzi na scenę ktoś, kto wydaje się niepewny, zakompleksiony i gotowy działać bez zastanowienia, żeby coś udowadniać. Ta twarz wydawała mi się zapowiadać, że ujrzymy rozległe, brzydkie podbrzusze historii.

Dlatego widzę Mirandę jako kompletnie źle umieszczonego w roli. Koniec końców jest on kolejnym wymytym z kontrowersyjnych brudów bohaterem biografii i lekcji historii o początkach Stanów. Tym bardziej denerwowało mnie to cool podejście do tematu - że utwory czerpią z hip-hopu, że casting nie widzi koloru skóry, że czasem ktoś przeklnie albo pokaże, że nawet nasza Founding Fathers Ekipa to czadowe kolesie, co mają za uszami oglądanie się za panienkami, yo.

Naturalnie nie jest byłoby sprawiedliwe porównywać "Hamiltona" do szkolnych paneli, gdzie gościnnie występujący 35-letni aktywiści z czapkami daszkiem do tyłu beatboxują i rapują o tym, jakie narkotyki są szkodliwe i jak dobrze zachować czystość do ślubu. Musical Mirandy jest muzycznie genialny, teksty płyną, każdy ma swój charakterystyczny głos i tempo. Scenariusz też ambitnie zapełniany jest postaciami z własnymi ambicjami i tragediami.
Ale czuć trochę fałsz w tym wszystkim - robienie czadowej, obrazoburczej wersji historii, która tak naprawdę jest tą samą, wybieloną wersją znaną z podręczników. Biała widownia nie zmierzy się z niczym niewygodnym, a może się jeszcze poklepać po pleckach, że wcale jej nie przeszkadza, że Thomasa Jeffersona gra czarnoskóry aktor Daveed Diggs (i jest świetny).

ham3.JPG

Naturalnie jest to musical - ludzie chodzą na nie dobrze się bawić. Więc może krytyka niezbyt trafiona. Tylko z tą rozrywką też nieraz miewałem problem. Czy ludzie na publiczności dostawali jakieś libretto czy coś? "Hamilton" jest tak gęsty, wypełniony postaciami i często szybkim hiphopem, że bez napisów by mi połowa kwestii umknęła. Po 160 minutach musicalu byłem kompletnie wyczerpany.

Może większość osób nie miała takiego problemu. Wiem, że ludzie często przychodzili na show znając już utwory, bo wygląda na to, że cała Ameryka słucha soundtracku z "Hamiltona" (patrząc na jego wyniki sprzedażowe). Tylko także tego nie mogę zrozumieć. Kawałków jest całe mnóstwo, ale większość z nich wydaje się sensownie istnieć wyłącznie w kontekście tego, co się dzieje na scenie. Po seansie chciałem ponownie słuchać jedynie stalkerskiej ballady "You'll Be Back" Jerzego III.
Kto kojarzy utwór, ten od razu może stwierdzić - "ok, Dem po prostu nie lubi hip-hopu, chciałby taki musical jak inne". Możesz mieć rację, gościu, mój gust na pewno przyczynił się do końcowego odbioru.

"Hamiltona" nie widziałem i raczej nie zobaczę na scenie, więc nie mam porównania, ale na pewno sposób filmowania odebrał mi sporo przyjemności (a ocena w końcu powinna także tego aspektu dotyczyć). Cięcia co kilka sekund, kiedy masz do czynienia z czymś na żywo to zwyczajne mordowanie gotowych mastershotów. Tracisz ciągłość tańców, na nowo ustalasz gdzie jesteś w przestrzeni, a jeśli nawet nie, to jeszcze gorzej - bo cięcia od dalszej do bliższej perspektywy prawie z nieznaczną zmianą punktu, w którym znajduje się kamera, wyglądają szczególnie tanio.
Kamera za to pozwala ocenić lepiej grę aktorską. I tu Mirandzie już zupełnie nie uchodzi na sucho to, co być może uchodziło na scenie. Przy swoich świetnych partnerach i partnerkach scenicznych zwyczajnie wypada blado.