"Carol" - recenzja

Było mi dane obejrzeć w kinie "Carol" przed premierą dzięki Kino Pod Baranami i jestem bardzo wdzięczny, bo to piękna opowieść.

Rozglądajcie się za seansami przedpremierowymi, bo ma być ich sporo. Film wychodzi w szerokiej dystrybucji dopiero po rozdaniu Oskarów, a głupio, żebyście marnowali potencjał uczucia, jakie może wzbudzić "Carol" w ciemnościach kinowej sali.

Ważne, żeby przed pójściem zrozumieć, że "Carol" to historia miłosna. Po prostu. Nakręcona na podstawie romantycznej powieści z lat 50-tych autorstwa Patricii Highsmith (która stworzyła później także serię książek o utalentowanym Tomie Ripleyu). Miałem już okazję prowadzić kilka rozmów, w których przeciwnicy filmu wydawali się wytykać mu własnie to, że jest "po prostu" romansem.

Żyjemy niestety w czasie, kiedy opowieść o zakazanym uczuciu kojarzy się z telenowelami albo komediami romantycznymi. Tradycyjna historia miłosna potrafi być uważana za przestarzałą.

Podobnie jak na przykład "Prawdziwe Męstwo" czy "Slow West" i kilka wcześniejszych filmów reaktywuje western, tak "Carol" odwołuje się właśnie do klasycznego, kinowego romansu, w czym naturalnie pomaga czas, w którym film jest osadzony. Okołoświąteczna pora w latach 50-tych - muzyka, stroje, fryzury. Choć budżet nie był wysoki, ten świat jest w filmie całkiem autentyczny.

W dzisiejszych czasach trudno o zakazaną miłość. Mezalians to melodia dawnej przeszłości, a osoby tej samej płci, które wchodzą w związki nie ryzykują już śmiercią zawodową i społeczną. W "Carol" temat zakazanego owocu jest potraktowany z wyjątkową gracją. Film nie czuje potrzeby podkreślania inności bohaterek, nie padają ani razu określenia "homoseksualizm" ani "lesbijska". Tak Carol, jak Therese walczą wyłącznie o swoje szczęście.

W filmie Todda Haynesa najważniejsza jest jednak chemia między bohaterkami. Małe gry spojrzeń w publicznych miejscach, drobne uśmiechy - tu to zwyczajnie działa i każda scena, w której znajdują się obie bohaterki zawiera wiszącą w powietrzu intymność. Te wspólne sceny są jak te z potworem, w filmie o potworze - wszyscy na nie czekamy, bo w nich jesteśmy najbardziej spełnieni. W scenach, w której kobiety nie są razem, czuć zawsze chłód, brak, to uczucie w żołądku, które znają wszyscy zakochani.

"Carol" wciągnęła mnie w swój magiczny świat prawdziwego, kobiecego uczucia w latach 50-tych. Po opiniach znajomych wygląda na to, że nie każdy dał się tak porwać. Ja zachęcam do spróbowania. Bo jeśli film Todda Haynesa na was zadziała, tak jak na mnie, to będziecie bardzo wdzięczni. To miłosna opowieść, którą przeżywa się przez kilka dni, jak wyjątkowy sen, w którym nasz mózg przypomina nam jakąś szkolną miłość.
9/10