"Gleason" - recenzja

Bardzo lubię filmy dokumentalne, ale staram się unikać tych poświęconych jednostkom. Czy to muzyk, czy tancerz, czy osoba walcząca z chorobą, boję się, że znowu mi się w głowie włączy alarm bullshitowy. "Łeło-łeło", rozbrzmiewają syreny, "dokumentalista tylko po to wtyka w ten świat swój nos, by nakręcić kolejną ramotę o wielkiej inspiracji, że możesz osiągnąć wszystko i pamiętaj jakie życie jest cenne".

"Gleason" to film o byłym futboliście. Wiecie, tym amerykańskim, co dostają wstrząsów mózgu. Tylko ten dla odmiany po skończeniu kariery zachorował na śmiertelną chorobę stwardnienie zanikowe boczne. I o tym, jak ten futbolista nagrywa dla swojego jeszcze nienarodzonego dziecka vlogi ze swojego życia, by pokazać latorośli, jaki był tata zanim umarł. Już sam opis wywołuje skurcze kanalików łzowych, więc podszedłem do sprawy nieufnie.

Ale na całe szczęście po pierwszych dwudziestu nieufnych minutach mogłem puścić swoją wstrzemięźliwość emocjonalną i rzucić się po chusteczki bez obaw. "Gleason" jako film ma bowiem w sobie nieposkromioną szczerość. A Gleason jako osoba co prawda naturalnie próbuje pokazać się od najlepszej strony, ale wraz z postępowaniem choroby, rzeczy stają się skomplikowane. No i chyba najbardziej film osadza w prawdzie jego żona, Michel, nigdy ani nie onieśmielona, ani nie dramatyzująca przed kamerą. Robi co może w sytuacji, którą zastaje i jej cichy ból chyba najbardziej uderzał mnie emocjonalnie.

Nawet pan dokumentalista wie, że nie powinien wciskać tu każdego łzawego monologu. Fragmenty, które wybiera z vlogów to często rzeczy bardziej przypominające wycięte scenki, jak o tata się nie skapnął że nagrywamy wideo a nie robimy zdjęcie. Emocjonalne momenty też się znajdą, ale i one wypadają dobrze. Ze dwa razy poleci jakiś łzawy kawałek indie pop country z montażem, ale ogólnie należą się gratulacje.

Zagrzytało mi tylko to jak film poświęca czas na pokazanie, że Gleason założył fundację pomagającą osobom ze stwardnieniem, zwraca uwagę na to, że rząd odciął kasę na wózki, ale nigdy nie wychodzi poza Steve'a i jego perspektywę. Daje nam tylko spojrzenie na chorobę okiem kogoś, kto ma hajs na opiekunki i sprzęty. Jeden napis na ekranie bardzo bezosobowo napomina, że decyzja futbolisty z ostatniego aktu jest w ogóle możliwa dzięki pieniądzom. Temat fundacji wydaje się tu więc być bardziej dla Gleasona niż dla świadomości na temat choroby.

Chociaż sam film sprawdza się w obu celach dobrze, pokazując nam drogę szkód, jakie wyrządza stwardnienie zanikowe boczne od początku do końca. Jeśli jesteście gotowi zmierzyć się z myślami o śmiertelności i poczuć może jakąś ułudę gotowości emocjonalnej - to tu macie dokument szczery, przystępny i wzruszający.

7/10