"Moje córki krowy" - recenzja

Moje córki krowy", które trafią do kin w drugim tygodniu stycznia to podobno dość osobisty film Kingi Dębskiej (nie, to nie rodzina - Dębskich wszędzie jak psów). Jak mówi, sama nagle straciła rodziców. W filmie nie zabierze nas jednak w trudną podróż do radzenia sobie ze śmiercią, nie zada trudnych pytań. "Moje córki krowy" to raczej taka filmowa wesoła laurka o tresci "trzymaj się", którą daje się smutnym ludziom na stypie. I tyle samo w niej niestety wartości.

12357240_718332374964065_2733589590396746965_o.jpg

Telenowelowa wrażliwość w sposobie, w jakim zarysowane są postacie to podstawowa blokada w dochodzeniu do czegoś prawdziwego. Aktorzy dobrze poradzili sobie z materiałem, który dostali, ale niestety poruszają się w takim, a nie innym świecie, rzadko ujawniając, że są ludźmi, a nie przyrządami do wyzwalania emocji. Brakuje zwłaszcza ukazania codzienności tych postaci i tego, jak się zmienia przez trudne wydarzenia. Ledwie muśnięta jest kwestia wnuków, a Kulesza niby gra serialową gwiazdę, ale to także nie ma wpływu na fabułę.

Stąd ciężko widzieć "Moje córki krowy" inaczej, niż dojenie (hehe) tematu umierających rodziców w serii słodko-gorzkich scenek. Tata i mama nie mają nawet imion w filmie, tak bardzo są stockowi. Mama jest typową, kochaną mamą, a ojca opisuje w sumie twarz Dziędziela, który go gra. Nie żeby się nie spisał - po tym, jak jego choroba się pogłębia, wybitnie gra nie do końca zorientowanego, zdzieciniałego dziada.

Reżyserka musiała to zauważyć, bo zatarła ręce i postanowiła od tego momentu całą resztę swojego filmu uczynić wesołą komedyjką o nim i o tym, jak córki są rozbrojone jego przezabawnym zachowaniem. I nie da się ukryć, że bywa zabawnie i wszyscy aktorzy czują się w tych scenkach świetnie.

Szkoda tylko, że nic z tego nie wynika. Tak część dramatyczna, jak komediowa nie wykracza tu poza powierzchowną, doskonałą wersję rzeczywistości w której na każdy smutek znajdzie się radosny promyczek słoneczka. Trzymajcie się ciepło!

4/10