"Fight Club" - recenzja klasyka

Przyszła pora spojrzeć drugi raz na "Fight Club". Więc nie pamiętając wiele poza wielkim twistem na koniec, z trwogą odpaliłem ten powszechnie uwielbiany w internecie film Finchera. Z trwogą, bo czułem, że mogę skończyć po tej drugiej barykady. No i tak się też stało.

"Fight Club" po tym, jak wiemy już, że Edward Norton i Brad Pitt to ta sama osoba, traci przede wszystkim swoje ludzkie serce historii. Oglądając pierwszy raz i nie zdając sobie sprawy, oglądamy człowieka najpierw wciągniętego w świat perwersyjnej przyjemności płynącej z autodestrukcji, a potem wykorzystywanego i zdradzonego przez tego szalonego nihilistę. Za drugim podejściem widzimy już wszystkie szwy i najwyraźniej radością dla widza mają być te wszechobecne ewidentne wskazówki. Pozostaje nam tylko siedzieć, patrzeć jak Fincher smaruje nam twarze pretensjonalnym, nastoletnim nihilizmem, a potem następuje twist i film się kończy.

Fight-Club-fight-club-5123149-1706-960.jpg

Kiedy wiemy jednak, że twist jest integralną częścią "Fight Clubu", zdajemy sobie sprawę, że tego wspomnianego serca nigdy tam nie było. Brutalna komedia Finchera to tylko tyle - fabuła zbudowana wokół wielkiego zaskoczenia, które może uczynić film niezłą rozrywką za pierwszym razem, ale za drugim nie ma do zaoferowania widzowi nic poza tanią satysfakcją ze zdawania sobie sprawy przez cały czas. A jak na dwie godziny z hakiem trochę mało to na satysfakcję.

Naturalnie nie można się za nic przyczepić do warsztatu reżysera czy biorących udział aktorów. Ale jeśli dawno nie widzieliście tego obrazu Finchera, to powstrzymałbym się z wklejaniem automatycznego 10/10 na Filmwebie. Bo to jest to, co sądziliście o tym filmie w wieku 13 lat. Dziś na ekranie widziałem tanią próbę imponowania nastoletnim nihilizmem, sekciarską filozofią i tekstami najgorszych coachy. Czasem całkiem zabawną, okazjonalnie celną, ale równie pustą jak trafiające się tu i tam pukania w czwartą ścianę.

Fincher mówi w swojej produkcji o tych dwóch wersjach nas, tej prawdziwej i tej, jaką chcemy być (lub wydaje nam się, że chcemy). I o dwóch wizjach męskości - tej współczesnej, ujarzmionej przez konsumpcyjne społeczeństwo i tej instynktownej, pierwotnej. Ale nie ma o nich nic do powiedzenia, tworzy tylko fabułę i korzysta z możliwości, jakie daje mu dziki, niekontrolowany bohater. Wielkie zakończenie ze strzałem w głowę i walącymi się budynkami wygląda efektownie, ale nie przynosi żadnego zamknięcia tematu.

Przyczyny popularności "Fight Clubu" trzeba pewnie szukać po części właśnie w męskim macho marzeniu o kontroli, a po części w widzeniu czegoś oswobodzającego czy romantycznego w autodestrukcji. Nie wiem, czy taki był zamysł Finchera, by kochać właśnie tę stronę konfliktu, ale na pewno wiele środków filmowych wykorzystuje, byśmy traktowali postać Brada Pitta poważnie. No i czy film ma być poparciem tej filozofii z pogranicza nihilizmu i coachingu, nie robi różnicy jego fanom.

5/10

Jedni ludzie stawiają sobie stolik z yinyang z katalogu Ikea w mieszkaniu. Inni wieszają plakat z "Fight Clubem".