Doris Dorrie to niemiecka reżyserka, która jara się Japonią. Nie poznała jej jednak od strony, którą my zazwyczaj docieramy, czyli przez wdzierające się wszędzie jej macki popkultury, jeśli wiecie co mam na myśli. Gry wideo, filmy Miyazakiego, Dragon Balle. Doris Dorrie po prostu po nakręceniu swojego filmu w 1984 roku została zaproszona ze swoim dziełem na festiwal filmowy do Tokio.
Nie była chyba co prawda perfekcyjnym gościem, bo zamiast trzymać się przy kinie wsiadła w metro i ruszyła w siną dal, uzbrojona tylko w kartonową tabliczkę ze słowem Tokyo zapisanym w kanji, by jakoś wrócić. Chodziła po wioskach zachwycona wszechobecnym pięknem, a japońskie dzieci, jak twierdzi reżyserka, gapiły się na nią, bo to jeszcze były takie czasy, że nie widywało się tam ludzi z zachodu.
To właśnie dzięki temu doświadczeniu w ogóle znamy reżyserkę w Polsce. Najbardziej znanym jej dziełem jest bowiem "Hanami - kwiat wiśni" z 2008. W filmie smutny Niemiec wyrusza do Japonii po śmierci swojej żony, której wielkim niezrealizowanym marzeniem było zostanie tancerką teatru Buto.
W Hollywood Reporter napisali o nim, że wykracza poza żarty o zderzeniach kultur wschodu i zachodu znane z flmu “Między słowami” i przekazuje coś wartościowego i głębokiego na temat japońskiej myśli i sztuki. Przekazuję wam ten cytat, bo nie udało mi się w porę położyć rąk na kopii filmu, bym mógł się przekonać samodzielnie.
Za to mogę wam coś powiedzieć o najnowszym jej obrazie, w którym wraca do Kraju Wschodzącego Słońca, teraz będącego Krajem Opadu Radioaktywnego. Przynajmniej w części, w okolicy pewnej elektrowni atomowej. “Fukuszima, moja miłość” akcję swoją osadza właśnie w tym rejonie. Doris Dorrie nie czuje się jednak na siłach, by robić film wyłącznie o Japończykach. Jak sama mówi, ceni sobie to zewnętrzne spojrzenie, dlatego nie uczyła się języka poza niezbędnym minimum. Dlatego główną bohaterką jest Marie - pewna Niemka, która z pobudek pierwszego świata dołącza do fikcyjnej organizacji Clowns4Help, czyli takiego Lekarze bez granic, tylko zamiast leków niosą śmiech za pomocą magicznych sztuczek i foliowych toreb.
Jak widać na pierwszy rzut oka, film ma w sobie trochę komizmu, to nie jest tylko przygnębiająca historia o ludziach, którzy stracili bliskich i miejsce do życia. Sama fabuła przebiega co prawda w dość przewidywalny sposób, ale zawsze ma w sobie jakiś świeży smak. Film wydaje się być bardzo japoński, łącznie z tym rodzajem duchowości wywodzącym się z wierzeń ludowych. Tylko dorzucacie tam ten obcy element - młodą dziewczynę, która nawet chyba nie oglądała animców, bo nie wie nic.
Starsza Japonka Satomi, której pomaga doprowadzić do porządku zrujnowane domostwo szczęśliwie nie jest w tym nieporadna, zamiast tego strofuje na każdym kroku. Nie wypada to jednak tylko fajnie humorystycznie, ale jest w tym wszystkim też ból utraconej rzeczywistości. Udaje się przelać na widza uczucie wielopokoleniowej straty. Na pewno najbardziej zapamiętam scenę, w której Satomi uczy Marie rytuału picia herbaty, o którym mówi, że ma na celu wyciszyć nas i znaleźć spokój. Rzecz w tym, że podczas całego tego procesu przez pozbawiony kilku ścian dom przetacza się wiatr, przypominający widzowi, w jakiej przestrzeni się znajdujemy.
"Fukushima moja miłość" to film, który mogę polecić zarówno tym, którzy się jarają Japonią, jak i po prostu szukającym lekkiego dramatu. Nie ma w tym żadnej szydery, to zabawny, a przy tym wrażliwy i przystępny obraz.
8/10