"Star Trek: W nieznane" - recenzja

Zawsze zastanawiam się, w jakim stopniu warto dzielić się przed zrecenzowaniem swoim podejściem do całego uniwersum. Z jednej strony może to pomóc czytelnikowi dostosować ocenę, a z drugiej czuję się już filmowo otwarty - uważam, że jestem w stanie spokojnie zostawić w tyle swoją wizję doskonałego Star Treka i zaakceptować cudze.

Dlatego nie mam nic do poprzednich dwóch nowych filmów, przeładowanych akcją i emocjami. Gryzie mnie tam trochę tylko to ciągłe nawiązywanie do starych Star Treków, jakby nowa załoga bała się stanąć o własnych siłach. Poza tym spoko.
 

W "Star Trek: W nieznane" Simon Pegg, Doug Jung oraz reżyser Justin Lin niszczą statek Enterprise już na samym wstępie, jakby symbolicznie przekazując, że skończyła się era kłaniania się w pas poprzednikom. Wersja "Star Treka" w wydaniu reżysera kilku części "Szybkich i wściekłych" to spodziewalnie część już kompletnie zanurzona w kinie akcji, bardziej nawet niż poprzednia.

Oczywiście akcja ta jest sprawnie zrealizowana. Niestety przez to, jak długie są jej sekwencje, zainteresowanie szybko spada. Już w tej pierwszej walce, w której statek zostaje zniszczony, całe napięcie płynące z faktu, że właśnie Enterprise rozpada się w kosmosie przez jakąś niezniszczalną technologię jest rozrzedzane za pomocą dodatkowych zadań i strzelanin, w których giną rzecz jasna tylko statyści.

Scenariusz to wasza codzienna sesja RPG - starożytna, zaawansowana broń i wielki zły koleś krzyczący, że pokój jest dla słabych i trzeba wojny toczyć. Nie będę tu mówił, jak duży to jest zawód z tego powodu, że Star Trek wystarczy wziąć prawie każdy odcinek starych serii, by trafić na oryginalniejszą opowieść. Mogli sobie pójść dowolną drogą, byle nie tak udeptaną. Po co nam kolejny napakowany villain w dobie kina superbohaterskiego?

Co prawda po drodze dowiadujemy się pewnych rzeczy na temat arcywroga, które nieco rozszerzają koncepcję, ale to nadal za mało i zbyt późno, by odwołać festiwal ziewania.

Z otwartymi ramionami przyjąłem pomysł na to, by rozdzielić w filmie Spocka i Jamesa Kirka i zmusić ich do interakcji z innymi członkami załogi. Niestety jedyna relacja, która naprawdę przebiega to ta między Spockiem a doktorem Bonesem. Dialogi często wypadają czerstwo, a jeszcze częściej żarty, które tu chyba - nie wiem - mają przywodzić na myśl archaiczny humor serialu?

Szczerze spodziewałem się trochę więcej humoru po Simonie Peggu, ale gość obchodzi się ze "Star Trekiem" jak z jajkiem. Boi się pójść tam z żartem, gdzie Lin idzie z akcją. A nie ma czego - seria całkiem stała się już kosmiczną przygodówką, więc niech chociaż znajdzie w tym coś świeżego.

Tu dostajemy nie dość, że przeciętny scenariusz, to jeszcze w żadnym stopniu nie rozwijający uniwersum ani dynamiki między postaciami. Stawiam, że na przestrzeni czasu to będzie ta część, którą można będzie pominąć i nic nie stracić.

5/10