"Special correspondents" - recenzja

"Special Correspondents", najnowszy film Rickiego Gervaisa, czyli człowieka, który dał nam The Office i Karla Pilkingtona, trafił niedawno na Netfliksa. Niestety zasila nie bibliotekę produkcji, dla których warto subskrybować serwis, a ich piwnicę z marnymi komediami, w tym tymi sygnowanymi nazwiskiem Sandlera.

special-correspondents.jpg

Już serial "Derek" pokazał nam trochę, że Rickiemu Gervaisowi zależy teraz głównie na tym, by za pomocą truizmów i wzbudzania litości zyskiwać sympatię. W serialu wciela się w rolę niepełnosprawnego umysłowo, który nadrabia braki swoim złotym sercem, dotrzymując towarzystwa seniorom w depresyjnym domu spokojnej starości. "Derek" to mulista balia protekcjonalnej próżności Rickiego, przez której pierwszy sezon przebrnąłem tylko dzięki małej roli Karla Pilkingtona. Grał tam w sumie samego siebie i też wylewał na widza truizmy, ale przynajmniej wychodziły z serca a nie potrzeby pożerania cudzych.

W "Special Correspondents" Ricky wciela się ponownie w niedoskonałą postać o złotym sercu. Jako żałosny dźwiękowiec radiowy mieszka w małym mieszkanku, a czas spędza grając w gierki, czytając komiksy i zbierając figurki superbohaterskie. Dlatego naturalnie zdradza go żona - postać żywcem wzięta z 4chanowej retoryki. Kobieta zainteresowana tylko samcami alfa, sławą i pieniędzmi.

Reżyser i scenarzysta Ricky nie oszczędza jednak także granego przez siebie Fincha - traktuje jego hobby protekcjonalnie. Nie ma żadnego zainteresowania, by pokazać jego pasję jako coś innego niż żałosną stratę czasu. Pakuje nawet w usta bohatera takie kwestie jak "gram, bo jestem nudnym człowiekiem bez życia". Wow.

Historia opowiada o tym, jak grany przez Gervaisa dźwiękowiec Finch oraz wyżej wymieniony samiec alfa przekazują do stacji radiowej nieprawdziwe informacje, coraz głębiej pakując się w sieć kłamstw. Dlaczego przekazują nieprawdy? Bo Finch niechcący wyrzucił ich paszporty na śmietnik, przez co nie mogli dotrzeć do Ekwadoru.

Nic w tym filmie nie jest zabawne. Nawet kiedy kłamstwa eskalują, dochodzenie do nich nigdy nie jest scenariuszowo wiarygodnym krokiem. Do tego nigdy nie widzimy efektów dziennikarskich kłamstw na społeczeństwie. Tyle ciekawego można zrobić o tym, jak wymyślony lider rewolucji przybiera namacalną formę, ale niestety - wszystko dotyczy zawsze tylko garstki postaci. Gervais zadowala się stwierdzeniem, że reporterzy często kłamią i przechodzi do następnego niesatysfakcjonującego punktu programu.

Wydaje się, że twórca patrzy z góry i ocenia każdą z postaci, jakby był moralnie gdzieś ponad nimi. Nie wydaje się kierować nawet ostrza w żadnym konkretnym kierunku, co przynajmniej można powiedzieć o filmach z gatunku Chrześcijańska Pasza. Po prostu szydzi sobie przez tę godzinę czterdzieści, grozi wszystkim palcem, zbiera sympatię widowni żerując na najpopularniejszych źródłach pogardy wobec przystojniaków, kobiet i geeków, doklepuje do tego niezasłużone dobre zakończenie i podaje nam na stół.

Gervaiska Pasza. Napiwku nie będzie. 2/10