Mogliście w zwiastunie zauważyć, że Toni Servillo w roli Berlusconiego wygląda jak karykatura. To na pewno dobrze sprzedaje film, bo widz może się spodziewać szerokiej satyry - w końcu w poważniejszej produkcji ciężko znaleźć miejsce na postać ucharakteryzowaną jak jakiś amerykański komik udający Donalda Trumpa w którymś z wieczornych programów satyrycznych.
Mimo to Sorrentino próbuje wymalować portret wyważony - przygląda się czasem postaci w taki sposób, jak bohaterowi "Wielkiego Piękna", z melancholią tego, co się utraciło, kiedy ma się wszystko. Poświęca dłuższy czas na wątek odzyskiwania względów żony i na spontaniczne śpiewanie ballad na pięknych terenach posiadłości. Wszystko to z Tonim pod upiorną, komiczną maską zamiast twarzy, kompletnie odcinającą widza od postaci.
Mógł za tym stać jakiś cel. Bo w końcu jest mowa o tym, jak nikt nie jest w stanie go rozgryźć. Co prawda głównie dopiero wtedy, kiedy Sorrentino łapie się na tym, że spędził dwie godziny na wszystko i nic, więc nadrabia pełnymi dialogów scenami. W tychże Berlusconi, jego żona i przyjaciel wyczerpująco dokonują na sobie psychoanaliz w stylu amerykańskiego biopicu. Najgorsze, że to musiało zostać wypowiedziane, bo tak wizualnie wyczulony Sorrentino nie dał rady tego wypowiedzieć wcześniej obrazem. W ogóle niewiele udało mu się wypowiedzieć.
Nie żeby się tu wizualnie nie działo wiele - kamera jak zwykle płynnie lata na wszystkie strony, a reżyser mógł sobie porealizować wysokobudżetowe teledyskowe marzenia, fotografując setki półnagich tańczących panienek w kilku lokacjach. Przy tym twórca wcale nie wydaje się mieć mniej wywieszonego metaforycznego ozora niż Berlusconi na ich widok. Intensywne męskie spojrzenie z rzadka próbuje podcinać jakimś żartem o wywalaniu się na glebę ze spuszczonymi spodniami, ale to mało. Dominuje wrażliwość teledysku DJ Khaleda. Naturalnie Sorrentino ma też kilka naprawdę zapadających w pamięć obrazów, ale te są raczej ogólnikowymi metaforami - jak śmieci lecące z nieba i po drodze zmieniające się w narkotykową mannę z nieba dla imprezowiczów czy niewinna owieczka zapuszczająca się do willi ówcześnie najpotężniejszego człowieka we Włoszech.
Czego się nie spodziewałem, to jak bardzo się będę nudził na filmie za każdym razem, kiedy te wizualne ekscesy odpuszczają, bo ktoś otwiera usta. Zanim dochodzimy do finalnych dialogów, rozmowy skupiają się na różnych celach biznesowych i politycznych, wkrętach i przepychankach. Nie budują one jednak intrygi, nie rozpędzają się, zaraz bowiem skrztusi je kolejny teledysk, a polityczni gracze i wątki pojawiają się w jednym dialogu w pierwszym akcie, by wrócić w drugiej połowie produkcji jako mało istotny element, a potem całkiem wyparować.
"Oni" we Włoszech pokazywani byli jako dwa oddzielne filmy, które na rynek międzynarodowy przemontowano w jeden długi, więc tu może leżeć źródło wielu problemów obrazu. Wątpię jednak, czy da się ponownie przemontowując uratować film od faktu, że Sorrentino bardziej chciał cieszyć oko swojej kamery przepychem i magnetyzmem charakteru Berlusconiego niż coś eksplorować. I najlepiej o tym świadczy fakt, że czas dla Włochów spoza ekonomicznego 1% znalazł dopiero w napisach końcowych 150-minutowej produkcji. Trudno o bardziej fałszywy gest na koniec i wolałbym, żeby reżyser sobie odpuścił. Zwłaszcza że wcześniej to kompletne wypchnięcie zarządzanych przez zarządzających z obrazu wydawało mi się celnym zabiegiem w kontekście reszty filmu.
Wystarczyła scenka między Berlusconim a młodą dziewczyną na łóżku, by zderzyć te światy. To moja ulubiona scena w filmie i pewnie jedyna nie opierająca się na wizualnym przepychu, która zostanie w pamięci na dłużej.
4/10
Film w kinach od 28 grudnia.
Dziękuję kinu ARS i dystrybutorowi Gutek Film za pokaz prasowy w Krakowie. Być może był to mój ostatni dzień w tym przybytku. Niestety kino ustąpi miejsca hotelowi - zamknięcie już w grudniu. Zostanie wielka dziura na mapie Krakowa i w moim sercu :(.