"Green Book" nominowany od Oscara w kilku kategoriach wchodzi do kin i na zachodzie budzi kontrowersje w niektórych kręgach. Bo to jednak taki trochę produkt Hollywoodu pod nagrody wyjęty żywcem z zeszłego wieku - lekki, uśmiechnięty, z czarującym czarnym aktorem w roli głównej, żeby biała widownia mogła miło spędzić czas, a przy okazji poczuć, że obejrzeli coś na ważny temat, co może ukoi ich sumienie, że nie podobało im się "Do the Right Thing" albo "Moonlight".
I "Green Book" to jest naprawdę świetny obraz w tej kategorii. To film z tłem rasowym stworzony właśnie dla takiego Polaka, skutecznie budujący postać rasistowskiego, uroczego cwaniaka-imigranta (Viggo Mortensen), z którym wspomniany Polak od razu się zidentyfikuje, więc może przejdzie z nim też jakąś drogę.
I na pewno bym przewracał oczami na Akademię, gdyby to była jedyna nominowana produkcja z takim tematem, ale szczęśliwie tak nie jest. Takie filmy też są potrzebne, tak w Polsce, jak na południu Ameryki. "Green Book" świetnie na nowo tłumaczy podstawy. Zestawia bogatego czarnego muzyka z robotnicznym białym imigrantem i zadaje pytanie: kto ma więcej przywilejów w życiu? A przy okazji to naprawdę zabawny, rozrywkowy obraz ze świetnymi rolami. Crowdpleaser, na którym nie zgrzytałem zębami, tylko dałem się ponieść.
Jednak trzymam kciuki, że nagród nie pozgarnia. Nie byłoby to tak rażące jak “Wożąc panią Daisy” wygrywające z “Rób co należy” Spike’a Lee w 89 roku, ale trochę wszedłby cringe.
8/10