Recenzja oryginalnie ukazała się w formie wideo na kanale dem3000 w październiku 2017.
Nie lubimy się z Aronofsky'm zbyt często, częściej już lubimy się z Jennifer Lawrence. Na American Film Festival właśnie zobaczyłem jego "Mother!". A teraz, kilka dni później, film wchodzi do naszych kin. Czy warto się wybrać?
Jak najbardziej! I to w sumie niezależnie od tego, czy film wam się spodoba. Bo jeśli wam się nie spodoba, to jest duża szansa, że emocjonalny rollercoaster Aronofsky'ego będzie waszym najgorszym doświadczeniem kinowym tego roku. A wszystko "naj" jest warte uwagi.
"Mother!" to jeden z mniej niż dwudziestu filmów, które otrzymały najniższą notę, czyli F w Cinemascore. Cinemascore zajmuje się mierzeniem w USA, jak się podobał film publiczności wychodzącej z kina. I bardzo często F oznacza, że produkcja była reklamowana bardzo źle i poszli na nią nie ci ludzie, co powinni. Rzecz w tym, że trudno powiedzieć, kto miałby być odbiorcą "Mother!".
Zdecydowano się na reklamowanie go jako horror. I ja najbardziej chyba doceniłem go właśnie jako senny koszmar o utracie kontroli. Mąż Jennifer Lawrence (Javier Bardem) jest tu poetą, który cierpi na blokadę twórczą, ściąga więc do swojego domu jakichś obcych ludzi wbrew woli żony. Na pewno nie pomaga, że postać Jennifer zajmuje się domem nie tylko jako kura domowa, ale też restauratorka, doprowadzająca budynek do porządku. Dla niej ten dom to bezpieczeństwo i wspólny czas z ukochaną osobą.
Z czasem robi się coraz gęściej i wszystko zaczyna eskalować poza standardową skalę koszmaru sennego. Symptomatyczny jest moment, kiedy jeden z nieproszonych gości mówi Lawrence, żeby się ubrała w coś odpowiedniego. Wtedy patrzymy nagle z perspektywy bohaterki, jak spogląda na swoje domowe szare ubranie. I w sumie równie dobrze mogłoby się okazać że jest naga, tak bardzo pasuje tu wszystko do sennej logiki.
To, co dzieje się dalej, kiedy zrywamy już zupełnie z rzeczywistością, to jest ta część, która alienuje wielu widzów. Nie chcę spoilerować, ale muszę przestrzeć, że film jest wstrząsający emocjonalnie, co jest pierwszym elementem potencjalnie odstręczającym. Drugi zaś, który sprawił, że niektórzy na festiwalu śmiali się lub krzyczeli z niezadowolenia, to finalne wylanie interpretacji filmu prosto na nasze twarze. I nie da się ukryć, że ostatnie chwile to najsłabszy element, ale wcale nie unieważnia wszystkiego wcześniej.
Bo co z tego, że Aronofsky wydaje się domagać "czytaj to jako interpretację historii biblijnych". "Mother!" to nadal jest także koszmar kury domowej, obraz wyniszczania natury przez człowieka, historia uprzedmiotowienia kobiety przez sprowadzanie jej do muzy i pokaz megalomanii artysty, który udaje, że zależy mu na jakiejś sztuce a nie poklasku. Nie pochwalam decyzji ujawnienia "macie tu klucz odpowiedzi na koniec", bo ten klucz nie jest kluczem do odkrycia siły emocjonalnej ani intelektualnej filmu, a jedynie wytłumaczeniem kolejności wydarzeń.
8/10