"Glengarry Glen Ross" - recenzja klasyka

upload.jpeg

Po liście płac filmu od razu widać, że kobietom wstęp wzbroniony do tego męskiego świata - świata spoconych garniturów i czerwonych od krzyku ryjców. "Glengarry Glen Ross" to kocioł czystej frustracji i bezcelowych prób wyładowania się na sobie nawzajem, wylewając wiadro pomyj na głowy.

 Zapalnikiem całej afery jest decyzja szefostwa, by zatrudnić motywacyjnego coacha (Alec Baldwin) do rozpisania konkursu, którego przegrani wylecą na bruk. Mówca wykrzykuje swoje racje, po czym wychodzi, a jego pozostawioną w pokoju paskudną energię przejmują i tak przeżarci już stresem sprzedawcy - Al Pacino, Jack Lemmon, Ed Harris i Alan Arkin.

Teatralny rodowód "Glengarry Glen Ross" widać jak na dłoni. Akcja przebiega - nie licząc okazjonalnych wypadów do knajpy czy wnętrza auta - w czterech ścianach biura. I niby sporo tam przestrzeni, ale i te mury są zbyt ciasne, by pomieścić całe to wyrzucone w dialogach mięso.

upload.jpeg

A dialogami ten film stoi i czuć, że napisane są przez kogoś, kto rozumie, jak ludzie faktycznie rozmawiają, urywając słowa, zbywając niewygodne fakty powtarzaniem tych samych pytań i innymi słownymi mechanizmami obronnymi.

Oglądanie weteranów aktorstwa na ekranie wgryzających się w tak świetny materiał Davida Mameta to czysta przyjemność. Choć nie da się ukryć, że ten cały klaustrofobiczny zgiełk w końcu staje się dla widza zbyt wyczerpujący, choć chyba bardziej od wykrzyczanych kurew torturowała mnie niekończąca się desperacja postaci Jacka Lemmona, być może najżałośniejszego sprzedawcy w historii kina.

7/10

(film obecnie dają na HBO GO) 

Mamet to ten starszy, mniej znany Sorkin, jak ktoś nie wie i szuka szybkiej referki. Obaj jak coś napiszą, to wszystko jedno, kto jest reżyserem - to tak czy inaczej film/sztuka scenarzysty.