"Wieczór gier" - recenzja

maxresdefault.jpg

"Wieczór gier" zrobił wrażenie na moim krytycznym ja, jak i tym zajmującym się na co dzień tworzeniem humorystycznych materiałów. Amerykańskie komedie z gatunku "żarty cały czas" zazwyczaj pozostawiają mnie obojętnym, dlatego taka trzymająca przed ekranem od początku do końca bardzo pozytywnie odstaje.

Próby streszczenia filmu demonstrują przy tym, jaka to z założenia schematyczna propozycja. "Wieczór gier" opowiada o spotkaniu kilku znajomych, do których domu zamiast zamówionych porywaczy-aktorów przychodzą prawdziwi bandyci - i oczywiście nikt poza samym porwanym się nie orientuje. Klasyczna komedia zmyłek i pomyłek zostawia otwarte pole do popisu reżyserom, którzy dotąd mieli okazję zabłysnąć jako scenarzyści "Spider-Man: Homecoming". I scenariuszem ten film chyba błyszczy najbardziej, choć na liście płac nazwisko jego autora na pewno nie zachęca. Mark Perez zasłynął dotąd skryptem obrazu "Garbi - super bryka", więc podejrzewam, że tekst "Wieczoru gier" musiał przejść po drodze solidny lifting.

Film zalicza bowiem wszystkie ptaszki w kwestionariuszu dobrze napisanej komedii. Po pierwsze zawiesza sobie mnóstwo strzelb, które mają wypalić w kolejnych aktach. Po drugie same strzelby są już dość zabawne, więc nie czekamy na humor do ostatnich minut.
Po trzecie film nie boi się sięgać po wcześniejsze obserwacje, by czynić z nich running gagi. Zabawnym przykładem jest powtarzająca się sytuacja, że ludzie spadają na szklane stoły, a te wcale się nie tłuką. "Co się dziś dzieje z tymi stołami?" pyta w końcu już wręcz zirytowana jedna z postaci.
Po czwarte w "Wieczorze gier" scenariusz nawet w małych żartach potrafi być krok przed oczekiwaniem widza. W jednej ze scen Lamorne Morris i Kylie Bunbury uwięzieni w pokoju próbują się wydostać przez okienko na suficie. Gdy wolność czai się tuż za rogiem, Lamorne zaczyna monolog o wolności. Oczywiście spodziewamy się, że zaraz się wywali. I faktycznie, wywala się, ale na zablokowane drzwi, które wyważa impetem. I to jeszcze nie jest takie zaskoczenie, jak fakt, że postać w ogóle nie zwraca uwagi na ten ironiczny efekt upadku. Zamiast z tego wydobywa z siebie tylko jęk "kochanie, upadłem".
Innym razem zupełnie niespodziewanie, bez ostrzeżenia, w pół sekundy rozpada się istotny dla fabuły przedmiot, nie bawiąc się nawet w próbę zwiedzenia oczekiwań widza.
Po piąte (i ostatnie, choć mógłbym tak w nieskończoność) "Wieczór gier" nawet w poważnych momentach zawsze to humor jest celem. I bardzo dobrze, bo postacie są równie płytkie, jak w serialach animowanych MacFarlane'a i zwyczajnie nie udźwignęłyby czegoś poważnego.

5543046.jpg

Podobieństw z komediami twórcy "American Dad", "Family Guya" i "Teda" jest więcej. Tu także przemoc (której trochę tu jest, ale nigdy ponad rozrywkowy poziom) jest mało slapstickowa, w poważniejszych momentach eksplorowane są tematy związkowo-rodzinne, a prezentowany materiał nie rości sobie w zasadzie żadnych pretensji ponad bawienie widza. Różnica jest taka, że "Wieczór gier" jest śmieszniejszy niż 90% prób MacFarlane'a.

Jeśli czytaliście inne recenzje, to na pewno słyszeliście już, jaką genialną rolę ma tutaj Jesse Plemons. Jeśli pogrążony w rozpaczy, ale z zewnątrz kompletnie pozbawiony emocji sąsiad-policjant nie rozbawi was w tym filmie, to chyba nic nie da rady.
8/10

Film teraz w kinach.