"Ikar. Legenda Mietka Kosza" - recenzja filmu

Nie mogłem uwierzyć, kiedy usłyszałem wypowiedź Mietka Kosza w wydaniu Dawida Ogrodnika w jednej z końcowych scen "Ikara". Spoko, nie jest to spoiler. Mietek prosi w niej, by nie żałować go ze względu na jego niepełnosprawność. A my właśnie zobaczyliśmy cały film żałujący wielkiego mistrza jazzu pokaranego brakiem wzroku.

Naturalnie nie ma niczego złego w porządnym dramacie - na pewno nie było Mietkowi lekko, zwłaszcza że czasy nie zachęcały jakichkolwiek niepełnosprawnych do wychodzenia z domu. Niestety jeśli chcecie zanurzyć się odrobinę w świat takich życiowych utrudnień, to bardzo mi przykro - Pieprzyca ma Wam do zaoferowania tylko największe oczywistości - jak smutno się wygląda siedząc samemu w okularach przeciwsłonecznych, jaka to tragiczna niesprawiedliwość nie widzieć, no i na dokładkę porcję mitów o supersłuchu.
Kiedy więc słyszę słowa Mietka - prawdziwe czy nie - to czuję, że cała ta produkcja go zawiodła, jak i wiele osób borykających z takimi problemami.

Mam głębokie przekonanie, że film biorący się za temat osoby w jakiś sposób wykluczonej, powinien mieć coś do przekazania na temat takiego doświadczenia. Zwłaszcza, kiedy jest to kolejna produkcja, w której uprzywilejowany aktor może sobie organizuje sobie wyzwanie aktorskie, odbierając szansę jakiemuś niewidomemu artyście. Dawid Ogrodnik to przy tym aktor intensywny, co często służy jego kreacjom, ale tu wypada zwyczajnie niesmacznie. Laureat nagrody na 44. Festiwalu w Gdyni podkreśla swoją motoryką rzekomą nieporadność ruchową Mietka Kosza spowodowaną brakiem wzroku. Wygląda to, jakby bał się, że nie będzie wyglądał wystarczająco niewidomo, więc porusza się jak osoba, której ktoś nagle zgasił światło.

Ale pomińmy to, nie ma co ubolewać. Trzeba sprawdzić, co działa. Może "Ikar" skupia się na innego rodzaju wykluczonych? Jazz, zwłaszcza taki improwizacyjny, nie ma wielu fanów, a takie komercyjne kino może coś otworzyć. Niestety i tu wszystko sprowadzono do najprostszego określenia "geniusz", potu na fortepianie i żartu o Rayu Charlesie. Posłuchamy sobie w filmie grania, ale przede wszystkim przy tym pooglądamy Dawida Ogrodnika skaczącego z emocji na stołku, opadnięte szczęki szych na publiczności i szykany od ludzi co się nie znają na prawdziwej muzyce. Prawdziwej miłości nie stwierdzono, nie było więc czego przelać na widownię.

Frustrujące, jak mało zawarto w tych dwóch godzinach filmu. To przekrój przez całe życie, w którym raz po raz otrzymujemy te same informacje - jak Mietek miał źle, jak Mietek super gra, jaki Mietek jest sfrustrowany. Fabularnie niby rzeczy się zmieniają, ale nie poznajemy dzięki nim lepiej muzyka. Żadna scena nie wybija się szczególnym pomysłem - za każdym razem jest to najkrótsza droga do przekazania emocji i informacji. Ślizgamy się po wierzchu, po momentach najwyższej ekstazy oraz największego wstydu, próżno szukając jakiejś zwyczajnie ludzkiej chwili.

Pieprzyca nie zadaje pytań, nie szuka odpowiedzi. Przenosi na ekran anegdoty. Sprowadza spotkanie z idolem Mietka do żartu, uwzniośla jego możliwe samobójstwo w imię udrożniania kanalików łzowych publiki. "Niewidomy geniusz jazzowy" to kukła w rękach scenarzysty/reżysera, niezainteresowanego wydawać by się mogło ani talentem, ani życiem Mietka, a tylko potencjałem jednego i drugiego na kilka ekranowych tanich wzruszeń i salw śmiechu.

3/10

W kinach od 18 października.