Jeśli poczytacie trochę w sieci, to wygląda na to, że "W lesie dziś nie zaśnie nikt" jest warty uwagi ze względu na to, że tego typu kino nie powstawało ani nie powstaje w Polsce i że jest to film wystarczająco kompetentny, by nie trzeba się go było wstydzić.
Pozostaje wtedy tylko pytanie, czy to jest wystarczająco dużo, by tracić na niego sto minut życia. Wygłodniali fani slasherów na to pytanie już na pewno sobie odpowiedzieli, a co z resztą z nas? Niestety nie mamy czego tu szukać.
Bartosz M. Kowalski i jego współscenarzyści wykonali właśnie takie minimum. Wydaje się, jakby sami podchodzili do tematu z myślą "to tylko horror". Stąd wszystko traktują po łebkach i pozwalają się wieść pierwszym instynktom. To nie ciekawy pomysł ani chęć powiedzenia czegoś ich prowadzi, a jedna myśl - "ma być jak te wszystkie inne filmy o potworze zabijającym nastolatków". Nie ma niczego złego w pożyczaniu sprawdzonych technik, ale musisz mieć w to jakiś wkład własny. Inaczej jesteś tylko kolejną kopią kopii "Halloween" czy Piątku, trzynastego" zapełniającą kosze z DVD-kami w supermarkecie we wrześniu.
Jest tu jakiś potencjał do wyróżnienia się w punkcie wyjścia - nasza grupa nastolatków to dzieciaki wysłane na leśny obóz ze względu na uzależnienie od internetu. Nigdzie to jednak nie zmierza. Nie ma żadnej linii między technologią a potworem, nie można mówić o jakimkolwiek lejtmotywie. Punkt startowy okazuje się to jedynie pretekstem do zabrania wszystkim telefonów oraz kilku wymian zdań na początku, też skleconych w myśl zasady "to tylko horror".
"Jestem najlepszy w Polsce, mam 900 tysięcy subów, miałem jechać do Korei, tam się zarabia pół miliona" stwierdza nerdowaty, spocony chłopak (Michał Lupa), który przy okazji najwyraźniej jako jedyny z grupy kiedykolwiek oglądał jakiś film w swoim życiu.
Można próbować wskazać na bohaterów jako coś wyróżniającego, ale niestety Kowalski stoi tu we frustrującym miejscu - czasem próbuje jakiejś głębszej charakteryzacji, ale chce mieć też swoje archetypy i pozyskiwać z nich to, co eksploatacyjne kino gatunkowe pozwala. Najbardziej się obrywa Anieli Wiktorii Gąsiewskiej, która nawet wprowadzana jest na zwolnionym tempie, by podkreślić, jaka jest szałowa, a jej "pogłębiający monolog" nadal nie wiem, czy mam interpretować poważnie, czy jak kolejny żart Kowalskiego.
Obstawiam jednak, że to pierwsze, bo reżyser rzadko popisuje się subtelnością w swoim żartach, wybierając oczywiste, komediowe cele - tu policjant monologuje do prostytutki, tam ksiądz w drogich butach święci tablety. Czasem jakiś znany aktor się pojawia powygłupiać na ekranie. Mamy też ostrze wymierzone w luźnych dialogach przeciwko homofobii czy rasizmowi. Tu pojawia się jeden z nielicznych przebłysków autentyczności - kiedy postać Cywki opowiada o swoim wypierającym prawdę ojcu.
Przede wszystkim podczas oglądania właśnie tego szukałem - w "Placu zabaw" Kowalski popisał się niezwykłym wyczuleniem na autentyczne dialogi. Przemycił tu tego odrobinę - Cyrwus czyta z odpowiednim księżom lekceważeniem dykcji, a okazjonalnie przepychanki słowne dzieciaków mają w sobie obojętną oschłość, którą pamiętam ze szkolnych korytarzy. To jednak tylko okazjonalne nerkowce w paczce komediowo-slasherowych rodzynek.
Sam gatunkowy trzon jest zrealizowany zupełnie poprawnie. Wszystkie moje przytyki można unieważnić stwierdzając "to tylko horror", podobnie jak twórcy na tej podstawie postanowili wyłączyć kreatywność. Ludzie giną krwawo po kolei. To prawda, to jest tylko horror, czasem na śmiesznie, czasem na poważnie. Rozrywkowy gatunkowiec z zero ambicji. Gdyby nie to, że polski, to byśmy nigdy o nim nie usłyszeli. Może ktoś by kupił za dwa ziko na DVD albo znalazł w jakiejś netfliksowej aktualizacji bazy na Halloween z kilkoma innymi.
3/10
Film miał być w kinach, ale ze względu na obecną sytuację pojawił się na Netfliksie.