Festiwal właśnie się skończył. Pisałem w tym czasie na Facebooku Kinowego Ekspresu, ale nie miałem czasu wrzucić postów też tutaj. Więc oto one:
POST PIERWSZY: Moje pierwsze trzy filmy na Nowych Horyzontach 2023
1.Niedźwiedzie nie istnieją (PODOBAŁ MI SIĘ)
Panahi bardzo mi imponuje. Jest zdolny pokazać dwulicowy zaścianek i nadal kochać przy tym ludzi. Pewnie uzyskuje taki efekt także przez to, że jego obserwacje nie zatrzymują się na takim obnażaniu - zawsze znajduje szerszy kontekst. “Niedźwiedzie nie istnieją” to bardzo przystępny film do oglądania i często zabawny, ale można też w nim też bardzo dużo dłubać. Na przykład o tym, jak wysoko cenimy materiały wideo i jakie są ich limity w ukazywaniu prawdy. Wygląda, że Panahi chce wskazać, że im większą moc przypisują oku kamery inni, tym mniejszą kontrolę ma reżyser. Tym mniejszą szansę na to, że ukaże jakąś prawdę, a nie stanie się narzędziem w rękach kogoś innego. I że to trudne, bo nadal to na nim ciąży odpowiedzialność za końcowy efekt.
2.Cicha dziewczyna (PRAWIE MI SIĘ NIE PODOBAŁ)
Przewracam oczami na młodą aktorkę w głównej roli - ładność dziecka została tutaj ustawiona na maksimum, a jej bierność i nieobecność sprowadza ją zbyt często do roli sylwetki w ładnej kompozycji na ekranie. Pewnie ktoś inny by jednak stwierdził, że “Cicha dziewczyna” jest “subtelna” albo “ekonomiczna”, ale mi częściej przychodziło do głowy “sterylna”. Może jednak się po prostu mylę. Może to dzięki tym zabiegom się tak strasznie spłakałem na koniec i to zupełnie szczerze. Wygląda na to, że było warto i zostałem zaprowadzony tam, gdzie trzeba.
3.Droga do miasta (retrospektywa Satyajita Raya) (PODOBAŁ MI SIĘ, ALE TRUDNO SIĘ SIEDZIAŁO)
Wygląda na to, że oglądałem go już osiem lat temu i zupełnie zapomniałem, ale opinia na Filmwebie wisi na dowód i w sumie nie mam potrzeby jej zmieniać. Napisałem wtedy “Okruchy życia w biednej, bengalskiej rodzinie. Taki portal do innego świata, że ciepło czuć na skórze. Stara ciotka niesamowita.” i w sumie tak zostawiam.
Ale zdecydowanie skupienie mi latało na wszystkie strony, te dwie godziny były dla mnie dziś jak cztery.
A, i nie zauważyłem za pierwszym razem, jak bardzo reżyser się popisuje. Nie mam tego na myśli negatywnie, ale zastosował chyba każdy możliwy rodzaj ujęcia, jaki podpatrzył u twórców z innych krajów. Na pewno w zauważeniu tego mi pomógł wstęp Sebastiana Smolińskiego.
Może i te prelki są stresujące, bo człowiek w trakcie liczy minuty, czy zdąży wgryźć się w jakąś pajdę chleba przed kolejnym seansem, ale cieszę się, że są. Nie licząc tej jednej starszego krytyka o Bergmanie kiedyś, na której usłyszałem chyba każdą anegdotę o tym, która dziewczyna kiedy nie miała majtek na planie.
POST DRUGI: WIDZIAŁEM POPULARNE FILMY NA NOWYCH HORYZONTACH
i mam coś do powiedzenia na ich temat!
Najbardziej rozchwytywany jest chyba w tym roku “Perfect Days” Wima Wendersa. To obraz na którym zdecydowanie trochę cierpiałem i chyba najłatwiej mi porównać to cierpienie do oglądania “After Life” Ricky’ego Gervais. Wewnętrzne stany i czynności bohatera w obu produkcjach przekazywane są w najbardziej ordynarny możliwy sposób, gdzie tekst każdego kolejnego muzycznego szlagiera mówi o tym, co oglądamy na ekranie. Przeszkadza mi też polaryzująca charakteryzacja postaci. Młodzi w filmie to ludzie, którzy jedną ręką pracują, a drugą klikają w telefon, a jak widzą kasetę to pytają, czy mogą ją podpiąć do swojego iPhone’a.
Finalnie “Perfect Days” nie mogłem jednak tak łatwo zbyć, bo kiedy już byłem pewien, że Wim wykona kolejny głęboki krok w gówno, żeby je lepiej rozprowadzić na bucie, ten postanowił wytrzeć podeszwę w świeżą trawę. Co, jednak nikt nie deklamuje wyjaśniających zachowanie historii życia zanosząc się płaczem?! Myślałem, że to jest to, co będzie grane!
[spoilery zakończenia bez konkretu o Perfect Days]
Wygląda, że interpretacje końcówki są różne, ale nie jestem sam ze swoją, że perfect days to tak naprawdę “i need my days perfectly the same or i’m not gonna make it”. Że życie nie jest harmonijne ani feelgoodowe. Życie to jest wielki huragan przed którym chronimy się w domkach z kart. To postawiło mi całość w trochę nowym świetle. Na pewno nie na tyle nowym, żebyśmy się z nowym Wendersem polubili, ale nie szkodzi.
[koniec spoilerów]
Przepraszam za porównanie z gównem, to nigdy nie jest taki zły film. Po prostu czasem lubię być ociupinkę emfatyczny w swoich wypowiedziach.
“Opadające liście” Akiego Kaurismakiego to mój wybór do polecania każdemu w miejsce “Perfect Days” jako rozgrzewacza serc. Tu żadnych różowych okularów nie ma, życie to zwolnienia z pracy fizycznej, wypadki i alkoholizm, ale właśnie w takich ciemnych miejscach najjaśniej się tlą ciepłe knoty świec.
Przy okazji Kaurismaki jest też jak zwykle bardzo zabawny. Kojarzy ktoś “69 Love Songs” Magnetic Fields? Lider grupy Stephin Merritt powiedział kiedyś, że to nie są piosenki o miłości, a piosenki o piosenkach o miłości. Mam podobne wrażenie z “Opadającymi liśćmi”. To komedia romantyczna o komediach romantycznych w tym samym sensie.
“Monster” Kore-edy jest niezły w przekazywaniu, że nie powinniśmy oceniać ludzi pochopnie. Nawet nie zawsze dlatego, że po prostu możemy się mylić, a głównie dlatego, że jesteśmy zbyt złożonymi i przypadkowymi istotami, żeby łatwo było przypisać intencje do naszych działań nawet nam samym.
Problem polega na tym, że żeby to przekazać reżyser stworzył okrutnie wymuskany scenariusz. Niejednoznaczne sytuacje poustawiał tak blisko obok siebie, że czasem czuje się, że się ogląda jeden z tych hipnotycznych filmików o przewracaniu domina, a nie coś o ludziach.
Nadal polecam, bo takie domino też dobrze się ogląda i fajnie, że widz musi sam włożyć pracę w pamiętanie, gdzie jakie domino zostało ustawione, bo Kore-eda nie będzie powtarzał scen, żeby wszystko wytłumaczyć. Keep up, it’s just dominos, bro.
No i jeszcze oczywiście zobaczyłem “La Chimerę”, bo każda nowość Alice Rohrwacher to małe święto kina dla mnie jak każda nowość Nolana z jakiegoś powodu dla manosfery. I chyba znowu nakręciła swój najlepszy film.
Z podziwem patrzę jak w tych czasach, kiedy już wszystko wszędzie widzieliśmy, ona tworzy konsekwentnie rzeczy, które są całkowicie jej. Nieporównywalne z niczym, co znam. Bez kombinowania drepczące gdzieś wokół torów typowego scenariusza i następujące tylko okazjonalnie na szynę, żeby przypomnieć nam, że nadal kręcimy się w sferze toposów; motywów starszych niż pismo.
POST TRZECI: TOŻ TO TYLKO SCREENY Z FILMWEBA
Daty się nie pokrywają z faktycznymi dniami obejrzenia jakby coś. Na screenach nie zmieściły się też “Cicha dziewczyna” oraz “Niedźwiedzie nie istnieją”, czyli moje dwa pierwsze. Nie ma tu także “Reality”, “Showing Up” ani “Saint Omer”, bo widziałem je przed festiwalem (i wszystkie trzy cenię, a na “Showing Up” poszedłem sobie i tak, drugi raz, dla przyjemności).
Mój ulubiony seans tego festiwalu to powtórka “Pacifiction”. Ale jeśli się nie liczy, to pewnie “La Chimera” oraz “Poprzednie życia”. Te drugie pewnie podniosę do 9 na 10 po drugim oglądaniu, ale zobaczymy.