"Baby Broker" - recenzja filmu

Nowy film Koreedy, podobnie jak jego "Złodziejaszki" wstawia się za ludźmi o dobrych sercach nawigujących w szarej strefie. W nowym "Baby Brokerze" opowiada o handlu dziećmi skazanymi na wieczne limbo sierocińca - porzucone maluchy, po które rodzic obiecuje wrócić nie mogą bowiem zostać oddane do adopcji. Bohaterami kieruje zarówno chęć zysku, jak i zapewnienie dzieciom kochających rodziców. Postaci Songa Kang-ho (znacie tę poczciwą twarz z "Parasite") zależy też na tym, żeby dzieci nie trafiały do rodzin zza granicy. No idea what that's about.

Łatwo by tu było więc wyobrazić sobie film, który poruszy problem, pokaże że rzeczy są skomplikowane i zmusi widza do postawienia się w sytuacji bohaterów. I trochę tego jest, ale Koreeda wrzuca też do bagażnika dodatkowe kilogramy - chłopak z mafii, zabójstwo, aborcja, nadużycia policyjne. Sytuacja staje się coraz bardziej niejasna przez liczbę ruchomych elementów, więc widz może tylko trzymać kciuki, że wszystko będzie dobrze, bo ten balast odbiera mu trochę możliwość identyfikacji i poczucia, że wie, co właściwie ma ważyć moralnie.

Widownia jest jednak atmosferą uspokajana, że ci wszyscy ludzie tak naprawdę nie są tacy straszni. Koreeda chce pokazać, że troska ludzka i wewnętrzna potrzeba przynależenia do jakiejś rodziny to uniwersalny przepis na problemy. Jego przepis dla systemu jest z kolei taki, żeby nie stawiać barier.

"Baby Broker" jest przy tym trochę wydumany - wystarczy bowiem, żeby choć jedna z osób w skomplikowanej siatce połączeń nietypowych bohaterów okazała się nie tak dobra, jak się wydaje, żeby wszystko się posypało, a "formuła na szczęście" zaowocowała kolejną tragedią. Jeśli jednak zawiesicie trochę niewiarę, to serca zostaną ogrzane kinem rodzinnym, takim do powzruszania i pośmiania.

6/10

(film na Nowych Horyzontach, które ma wejść do dystrybucji polskiej w przyszłości, Best Film go ma)