"Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" - recenzja filmu

Nasza kapitalistyczna wschodnioeuropejska codzienność to ciągłe zmęczenie. Zasuwamy i nie dostajemy za to godziwej kasy. Większość tego zasuwania - żeby została wykonana zgodnie z oczekiwaniami naszych panów - wymaga, byśmy wykorzystali kogoś innego. W tym kółeczku wszyscy czujemy się ofiarami złych i głupich ludzi, ale każde zło, jakiego sami się dopuszczamy, zrzucamy na karb systemu. Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby o tym myśleć, a weszły już trzy nowe tiktoki z rozładowującego nasze wkurwienie konta.

Ilinca Manolache jako Angela, główna bohaterka pierwszej części filmu.

Obserwacja z "Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata" jest celna i przygnębiająca. Pytanie, czy dotyczy tylko naszych kolegów ze wschodu? Rumuńscy reżyserzy często opisują przecież rzeczywistość, w której także Polacy czują się jak w domu. I sam też tak czasem mam. Ale tym razem nie do końca.
Bardziej niż Polskę widzę w filmie Radu Jude historię, którą opowiadamy sobie nawzajem na temat Polski.

Oczywiście rumuński reżyser nie jest w ogóle tak ociężały i mroczny jak na przykład Smarzowski, ale podobnie jak on pozostawia widza bez narzędzi ani woli zmiany. Oferuje za to - na szczęście mniej wyczerpujący niż w swoim poprzednim filmie - arsenał anegdot utwierdzających nas, że inni nami gardzą. Że wypną się na nas i oszukają, kiedy tylko przestaną nam patrzeć w oczy.

Zdaję sobie sprawę, że dziwnie by było oskarżać rumuńskiego reżysera tworzącego o Rumunii, że niesprawiedliwie portretuje Polskę.
To może nawet być sprawiedliwy portret naszego kraju - i tak wydaje się sądzić wielu naszych krytyków i krytyczek. Ale jakiego społeczeństwa ta satyra by nie dotyczyła, jest nadal bardzo gorzka. Już nie zgorzkniała, jak poprzedni "Niefortunny numerek", ale nadal wychodząca z defetystycznej perspektywy. I samo to nie musi być złe, ale mam wrażenie, że jakoś szczególnie do takiej formy humoru u nas lgniemy. Bezduszność obu systemów pod którymi wschodnia Europa żyła i żyje to ważny czynnik, ale cynizm też ładnie kołysze nas do snu szepcząc, że bez sensu próbować się starać.

Druga część filmu zdecydowanie mocniej wali w bębny humorku i wkurwu.

Dużo bliżej niż do satyry Radu Jude jest mi do jego zmysłu obserwacji drobnych zachowań. Ilinca Manolache jako Angela to jest objawienie. Postać tak znajoma - ta jedna kumpela ze szkoły albo ulubiona, ale rzadko widywana ciocia - a tak rzadko portretowana. A już na pewno nie tak celnie. I bez pogardy do tych jej cech, które twój powszedni autor komedii by zaraz wycisnął na jakiś tani żart.

Ten sam powszedni autor komedii by się złapał za głowę widząc te wszystkie formalne eksperymenty Rumuna. A to forma przepotwarza "Nie obiecujcie sobie" z nieco oczywistego obrazka w pomysłowy i odkrywczy. Trochę to slow cinema "nudź razem z tą postacią i poczuj jej wyczerpanie", trochę pełne ciągłego ruchu społeczne kino Dardenne, trochę wygłupy Guy Maddina z cudzym materiałem filmowym w "Zielonej Mgle". Wyposażony w te kilka różnych rozrzutników obornika, Radu Jude jest w stanie niepostrzeżenie pokryć nas gównem z każdej strony od stóp do głów. Ku naszej uciesze.
8/10