Bronić "Smoka Diplodoka" można jedynie słowami "jak na nasze polskie warunki" - a i to tylko w niektórych kategoriach. Inne problemy trzeba chyba zwalić na brak kreatywnej kontroli. Wyszedł z tego hałaśliwy, nieskupiony bałagan. Animacja pozbawiona wektora. Worek tiktoków.
"Smok Diplodok" sprawia czasem wrażenie produkcji stworzonej przez kogoś przekonanego, że takie właśnie są Minionki - i że to klucz do międzynarodowego sukcesu. Tylko niestety żadnego filmu z Minionkami nie obejrzał i nie zauważył, że to nie są tylko zbiory ledwo powiązanych ze sobą gagów i przepychanek. Poza Minionkami w filmie jest też wiele postaci, do których możemy jakoś się emocjonalnie odnieść. "Smok" ma od tego tylko smoka.
Od Minionków twórcy by się mogli w ogóle wiele nauczyć. Na przykład tego, że ruch powinien mieć zawsze jakiś cel. W filmie Wawszczyka ma się wrażenie, że ogląda się jakąś wczesną próbę, gdzie animowani aktorzy nie wiedzą jeszcze, gdzie mają stać ani z jaką motywacją podejmują się działań. Operator kamery za to teleportuje się z miejsca w miejsce i kręci bączki demonstrując z każdej strony ten słynny europejski poziom animacji. I cierpi na tym czytelność scen.
Przy tym warto zaznaczyć, że w "Smoku Diplodoku" znajdziemy sporo zabawnych momentów. Dobre kilka razy serio się śmiałem. Nie jest to jednak trudne, kiedy tak dużo się upycha w każdej chwili. A "Smok", choć samą linię główną ma wątłą, wrzuca do gara po drodze wszystko, co mu tylko przyjdzie do głowy. Tylko nie łączy przy tym tego w sensowną całość i wszystkiemu nadaje równy priorytet.
Wyzwania rodzą się z potrzeby chwili i kończą, kiedy pora na kolejny gag lub lokację. Jeśli tylko akurat nic się nie dzieje, to przecież można włączyć Hokusa Pokusa, żeby zachował się jak buc albo ciamajda. To zawsze gwarancja zapełnienia dwóch minut kolejnym pozbawionym jakiejkolwiek stawki konfliktem.
A czymś trzeba najwyraźniej te minuty zapełniać, bo najciekawsze, co ma "Smok Diplodok" do zaoferowania postanowiono wsadzić dopiero po bodaj godzinie hałaśliwego obijania się z kąta w kąt.
I nawet z tym zwrotem akcji film nie staje się wiele ciekawszy, bo nie wie, co z nim zrobić. Kreatywny potencjał zaczarowanego ołówka sprowadzono do dosłownej zabawy w kotka i myszkę.
Słabo też z lekcjami dla dzieciaków. Wszędzie sprzeczne informacje i pozbawione tarć rozwiązania. Oszukałeś mnie, zostawiłeś na śmierć i powiedziałeś, że masz w dupie mnie i moją rodzinę? Wystarczy, że po tym, jak zostaniesz pokonany wyjaśnisz, że przecież tylko chciałeś być szanowany. Wtedy odpowiem, że przecież ja cb mega szanuję, stary. I nara, załatwione.
Otrzymujesz lekcję, że mimo byciem postacią z komiksu, masz wpływ swoje przeznaczenie? Spoko, jeszcze ci tę lekcję odwrócimy pod koniec.
Wszystkie takie "lekcje" są po prostu wrzucane, kiedy tylko choć odrobinę pasują tematycznie, nawet jeśli nie mają zupełnie sensu w kontekście opowieści.
Jedyny zawsze wyraźny komunikat to "nie pozwól innym mówić, co masz robić". Sprowadzone zresztą do takiego absurdu, jakby ktoś próbował sparodiować mit ubogiego komiksiarza-piwniczaka tłamszonego przez system, a nie opowiadać historię dla dzieci.
A jeśli spodziewacie się, że przynajmniej w końcu zobaczycie ruchy ust zgrane z wypowiadanymi po polsku wypowiedziami, to ponownie mam złe wieści - oryginał jest po angielsku, a polski dubbing to taka techniczna amatorszczyzna, że pierwszy raz od dawna widziałem, jak aktorzy głosowi nie mieszczą się z dialogami w kłapnięciach paszczą. Zdubbingowani zostali także żywi aktorzy - ale o tej części filmu w ogóle lepiej mówić jak najmniej.
Dawno nie widziałem takiego marnotrawstwa kinetycznej energii, jak w "Smoku Diplodoku". Wszyscy ciągle tu krzyczą i pędzą od sceny do sceny z tymi swoimi pustymi spojrzeniami, ale nic nie ma znaczenia. W kinie czułem się trochę, jakby mnie ktoś dusił.
Zabrakło tutaj zdecydowanie głosu, który chwyciłby te wszystkie zalążki pomysłów i wyeksponował najbardziej udane na jakimś emocjonalnym kręgosłupie. Tu kręgosłupa nie ma - pomysły wrzucono do ledwo mieszczącego je worka i zawiązano, żeby się nie wysypały.
4/10