"Król internetu"/ Mainstream - recenzja

Odpuśćcie sobie "Króla internetu" reżyserki Gii Coppoli. To jest trochę taka sama produkcja, jak ci, których krytykuje - stwierdza, że ludzie są głupi i kupią każdy fałsz, przy czym sama im to sprzedaje. To jest film o tym, że ludzie są głupi i fałszywi, bo lajkują fałszywe, głupie posty jakichś Jakubów Czarodziejów o tym, że inni ludzie są głupi i fałszywi.

No i jedzie sobie taka "ciuchcia świadomości" przez świat, co nie - i niezależnie, w którym wagonie jesteśmy, to myślimy, że jesteśmy w ostatnim.

No i "Król Internetu" niestety taki właśnie jest - co najwyżej przesadzi kogoś do wagonu dalej od takich coachy życiowych, co twierdzą, że wbijają kij w mrowisko. To film, który nie pogłębi świadomości, a pokaże coś, z czym będzie się banalnie zgodzić - a większość z Was, oczytanych pasażerów Kinowego, będzie na to wszystko przewracać oczami - bo Wy już widzicie ten wagon daleko przed sobą, kiedy pociąg skręca.

No i z perspektywy tego wagonu widzimy reżyserkę, która mówi oczywiste rzeczy dwójką ładnych bohaterów. Do tego jest przekonana, że nas pięknie mami, bo nam podstawia jakiegoś bezdomnego, młodego bloba łączącego Johna Keatinga z Henry'm McHenry'm - nieznośnego od swoich pierwszych chwil na ekranie, ale zdaje się, że ma być magnetyczny.

Także scenariuszowo mamy do czynienia z amatorszczyzną niestety. Kojarzycie te sceny, gdzie niespodziewanie twarze dwóch postaci zbliżają się do siebie i powstaje intymny moment, strzelają iskry? Gia też taką chciała! Więc kazała postaci Garfielda powiedzieć "ok, dobrze, zrobię x, jeśli mi wytrzesz usta o tutaj" i Maya Hawke się nachyla wtedy do ust mu wytrzeć. I mamy nasz moment. Wow, sprytne!

2/10