Odnowiłem sobie Cinema City Unlimited po przerwie, bo zaczęło wchodzić dużo filmów. Takich z kategorii "trochę bym zobaczył, ale nie dość, żeby wyłożyć na bilet."
Na pierwszy ogień poszedł nowy Shyamalan, obecnie chyba hollywoodzki król średniobudżetówki. Na jego najświeższą produkcję poszedłem w ciemno, po samym nazwisku. Od czasu "Wizyty" z 2015 zawsze można liczyć, że zobaczy się u niego coś przynajmniej oglądalnego i z ciekawym pomysłem.
Więc ze swoim zwyczajowym oczekiwaniem czegoś na poziomie 6/10 poszedłem na "Pułapkę", film który okazał się już w pierwszych minutach opowiadać o gościu, który wybrał się z córką na koncert jakiejś Taylor Swift styku gen alfa z zoomerami. Gościu przy okazji jest też seryjnym mordercą i policja wie, że będzie na koncercie, tylko nie ma pojęcia jak wygląda.
Fantastycznie mi się oglądało pierwszą połowę. Grany przez Josha Harnetta Cooper to taki wiecznie kalkulujący Tom Ripley, tylko wyprany w czterolistnych koniczynach i króliczych łapkach, a potem bez wirowania rozpięty na sznurkach, żeby cały film się uginał pod zbiegami okoliczności i kretyńskimi decyzjami ludzi wokół niego.
Shyamalanowi jak zwykle nie brakuje pomysłów, ale dyscypliny jak najbardziej. Jeśli coś wymyślił, to dla niego jest to z automatu wiarygodne. I ja nawet bym był w stanie to łykać, gdybyśmy tylko zostali na poziomie energii pierwszej połowy.
Niestety w drugiej połowie, w niekończącej się serii scen, z których każda wydaje się być już ostatnią, Shyamalan stwierdza, że najciekawsze w jego pomyśle są wewnętrzne życie kolejnego morderczego szaleńca oraz odpowiedzi na pytania fabularne, których nikt by nie zadał, bo i tak film się trzyma kupy tylko na wiarę.
Po "Pułapce" poszedłem na "Twisters". Przypomniałem sobie wtedy, że wolę niekompetentne, ale pomysłowe filmy od takich z wielką wprawą skrojonych pod schemat. Pewnie większości z Was poleciłbym bardziej blockbuster o tornadach, ale sobie nie. Idź na "Pułapkę", a "Twisters" możesz zostawić, Dębski z przeszłości.